poniedziałek, 9 lipca 2018

Ptasia Kopa  (Ptasia Góra)
Pod górę wchodzi się  po to żeby  zejść w dół, ale już bogatszym     o doznania,  wiedzę,  czasem podrapane kolana, czy z kleszczem na plecach… ale zawsze bogatszym o „coś”, o przygodę.  „Coś” to słowo klucz, w nim zmieści się wszystko, a  „wszystko”  może zawierać wiele „coś”… 
Pod górę i w dół chodzi się z trudem… mozolnie… czasem po leśnej drodze, wydeptanej już ścieżce  lub na dziko, na przełaj,  pomiędzy kępami wysokiej trawy, drzewami i kamieniami, czasem po śniegu…  każda górska wędrówka tak wygląda… niezależnie dokąd idziemy, lub skąd wracamy J.

Czarnuszka, Lisi Kamień,  Ptasia Kopa i Czarnota.  Fot. Własna.
                      
Tak też wyglądała moja pierwsza wyprawa jaką pamiętam.  Wyprawa na Ptasią Kopę, choć w czasach  mojego dzieciństwa  mówiło się Ptasia Góra.  Wałbrzych swoje góry otacza dzielnicami jak ramionami, a palce ulic obejmują często pojedyncze skałki. Ptasia Kopa (590 m n.p.m) praktycznie w środku Wałbrzycha, wraz z Lisim Kamieniem (613 m n.p.m)  i Czarnotą  (526 m n.p.m) tworzącą  masyw o trzech wierzchołkach, oddzielone od siebie płytkimi przełęczami w objęciach trzech dzielnic miasta.  Dla nas, kiedy byliśmy dziećmi,  góry były tak olbrzymie, że mogły pomieścić „wszystko”  i miały też w sobie to „coś”. „Wszystko” to były lasy na stromych  zboczach, łąki śródleśne (niektóre podmokłe), źródliska strumieni,  skały,  jesienią opieńki,  urzekający widok na Wałbrzych   i jeszcze dalej aż po horyzont... a tam następne góry.
Natomiast   tajemnicze  „coś”  to  ruiny  XIX  w.  schroniska  z  restauracją ogródkową
i muszlą koncertową, które spłonęło jeszcze przed 1939 r., drogi dziwnie prowadzące we wszystkie strony, a przy nich granitowe słupki już bez poręczy, ale wciąż świadczące o wyjątkowości tego miejsca, bo po co leśna droga miałaby mieć poręcze? Miejsce  musiało  być  wyjątkowe!  Na  szczycie   drewniana  wieża    triangulacyjna,  a poniżej, u podnóża góry… poniemiecka strzelnica wojskowa.

Fot. własna
                                                                

Pamiętam mur postrzelany tysiącami „kul”, wały z ziemi żeby zabłąkane kule nie „zabiły  kogoś”  -  jak   dzieci   nawzajem   sobie    wtedy   tłumaczyły.   Był  też  mur  z łukowatym wejściem prowadzącym na teren strzelnicy. W kamiennym obramieniu wejścia pamiętam pozostałości zawiasów. Było też kolejne mniejsze  „coś”…  na trójnogu zardzewiały statyw do lunetki, który sam wyglądał jak  tajemnicza  broń. Przy ulicy Osiedle Stare, poniżej strzelnicy, stały i leżały  betonowe kręgi (są tam do dziś), zapory przeciwczołgowe, które wzbudzały ciekawość i dodawały tajemniczości i grozy temu miejscu.  Na samo stwierdzenie „zapory przeciwczołgowe” rozpalały się  dziecięce fantazje.

  https://dolny-slask.org.pl/
                                                             

Dla nas był to dowód że kiedyś, dawno przed wojną, okolica strzelnicy musiała być bardzo ważnym miejscem, bo tylko takich miejsc się  strzeże zaporami  przeciwczołgowymi. Przecież czołgi nieprzyjacielskie z jakiegoś powodu nie powinny tu dojechać  do podnóża „naszej”  Ptasiej Góry. 

 Fot. własna
    F    Fot                                                          Czasem w niedzielne popołudnie szliśmy z rodzicami „na strzelnicę”  żeby znaleźć  „naboje”. W rzeczywistości były to pociski i  czasem  łuski z różnej broni. Jedne sprzed wojny inne już powojenne, bo na naszej strzelnicy (w latach 60-70) milicjanci  także czasem  strzelali. Niosło się z dumą do domu te „skarby”  najcenniejsze, bo znalezione samodzielnie, czasem mozolnie patykiem, czy specjalnie przyniesionym  gwoździem  wydłubane z muru, czy belek w murze…  A belki były już tak dziurawe od pocisków,  jakby przetrwały z trudem kilka wojen. Chłopcy mogli wymieniać pociski  na inne  „skarby”, a dziewczyny nie skupiały się tylko na nabojach, lecz szukały również czegoś, czym chłopcy pogardzali…. np. guziki,  skorupki  rozbitych talerzyków, czy filiżanek  z napisami. Prawdziwym unikatem był kawałek ze swastyką, lub tylko nazwą fabryki porcelany … i tak mijało letnie niedzielne popołudnie.
Potem zdobywało się szczyt z drewnianą wieżą (triangulacyjną), która wtedy służyła do pomiarów geodezyjnych.

  Fot. własna

Nie mogłam wyjść ze zdziwienia,   dlaczego  skoro jest to wieża na szczycie góry, nie można na nią wejść i zobaczyć jeszcze dalej niż tylko łąkę otoczoną drzewami i czarne kręgi wygasłych  ognisk na polanie. Polana też była magicznym miejscem, z  ruinami schroniska,  którego  została  tylko   część   podmurówki,   z   poziomkami, ze słońcem w promieniach którego opalali się nasi rodzice, jednocześnie  pilnujący ogniska na którym na patykach skwierczały  kiełbaski i chleb. Ponieważ łąka była duża, to mogły być  i  ze   trzy  ogniska  przy  których   rodziny   pilnowały   swoich   kiełbasek. Dzieci z wszystkich „ognisk” bawiły się razem:  w wojnę, podchody, chowanego, grało się w piłkę…  J, taka przedwakacyjna próba.   

   Fot. własna
                                         
Być może wtedy pokochałam góry i pagórki. Wędrówki przez niekończącą się pajęczynę dróg, ścieżek, szlaków… biegnących do jakiegoś celu, a czasem jak wydaje się, bez celu…
            Dużo później dowiedziałam się że na zboczach Ptasiej Kopy w  XIV – XV w. wydobywano rudy ołowiu z zawartością srebra , bo o wydobyciu węgla wiedziały wszystkie wałbrzyskie dzieci.

 Fot. własna. Kapliczka na Lisim Kamieniu 2008 i 2014 rok

                                                              .
Przez lata wszystko się zmieniło: plecak, mapy, kompas i książka do historii… tylko zapał i potrzeba wędrowania pozostała.  

6 komentarzy:

  1. Super. Bardzo dobrze się czyta i wędruje z Tobą Alicjo. Dziękuję i proszę o jeszcze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Błogie wspomnienia... Nie zapominaj o tej dziecięcej radości. I pisz dalej bo robisz to świetnie

    OdpowiedzUsuń
  3. Pani Alicjo, bardzo ciekawy blog, będę tu zaglądała. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń