niedziela, 13 stycznia 2019

Jak toczące się kamienie...


Ziemia zadrżała. Na horyzoncie niebo pociemniało a ptaki umilkły. Odczuwało się napięcie.  To dziwne uczucie objęło wszystko na tym terenie. Ludzie i zwierzęta chcieli być  blisko siebie pytając „co będzie, co teraz się stanie”?  Coś szło od strony ziemi, a może od strony nieba.  Coś niewytłumaczonego,  pomrukami zbliżało się  od strony gór, zza  gór...

agat


ametyst
 Te góry były zawsze dla nich ostoją. Ich wypiętrzone szczyty podobne do wielkich chlebów, wychodzących z ziemi, były gładkie i choć strome, nie popękane. Przybysze dziwili się kształtom dziwnych kamieni, ale miejscowi i zwierzęta obeznani byli i przyzwyczajeni do kształtów łagodnych i ciepłych, dających bezpieczeństwo w wędrówce i oparcie zmęczonym od pracy plecom oraczy, wygodę pasterzom i zabawę dzieciom. Dzieci w szczególny sposób wykorzystywały  obłe kształty kamieni. Na workach wypchanych sianem, zjeżdżały po ich łagodnie pochylonych  zboczach, nie robiąc sobie krzywdy.  Tak. Te góry były bezpieczne.  Jak ręce ich matki, czy babki , choć spracowanie i zmęczone, a jednak zawsze znajdujące siłę i czas żeby przytulić swoje dzieci.  Góry nie miały pretensji że ktoś wchodzi wysoko, żeby popatrzeć co jest po drugiej stronie, że kozice swoimi  kopytkami łaskoczą uśpione w popołudniowym słońcu kamienie, że wyskubują spośród nich trawę i niebieskie kwiaty.  Ptaki wiły swoje gniazda na krzywych drzewach, które wyrosły w szczelinach i obejmowały teraz pniem kamień pod którym wykiełkowało nasionko.
A teraz, co teraz będzie?

beryl

chryzopraz

            A wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy w wioskach  po tej stronie gór pojawili się wędrowcy. Było ich czterech. Dziwni. Z długimi brodami. Starcy, a może nie,  ubrani w proste odzienie z worków na zboże,  przepasani konopnym sznurem, na nogach sandały z wytartej skóry, o drewnianych podeszwach startych od chodzenia po kamienistych drogach. Wsparci na sękatych kosturach. Na ramionach zawieszone tobołki, ale nie na chleb. U pasa małe cynowe garnuszki na wodę. To było wszystko co posiadali.  Ale nie posiadanie było najważniejsze, ale wiadomości, które nieśli. Dla tych którzy bali się zmian, było to groźne, ale u innych mogło spowodować zaciekawienie światem. Dla jednych i drugich powodowało to, że nic już nie będzie jak dawniej…

 
fluoryt

granaty

Wędrowcy nie rozmawiali z mieszkańcami. Zdawało się że nie widzą wystraszonych wieśniaków i bosych dzieciaków, które umknęły ze wzgórza, chowając się za drewniane chaty. 
Zwracali się do siebie w dziwnym języku, i dziwne były ich imiona. Przewodził im Adamanten , co znaczyło  niepokonany, niezniszczalny,   najtwardszy we wszechświecie. Miał błękitno białe długie włosy, wyniosłą postać i bardzo jasną  skórę. Następnie  Smaragdus  – zielony klejnot, wyniosły jak poprzednik, o równie  zimnym obliczu, błyszczących oczach i przenikliwym spojrzeniu. Kolejny to  Rubby – najbardziej rumiany z nich wszystkich.  Twardy, odporny na ogień i pioruny.  I ostatni z nich najmłodszy  Sapphirus. Twardy jak jego bracia, a może ustępujący tylko pierwszemu. Był inny. Twardy i zarazem kruchy. Błękitny, ale kiedy stał pod słońce, to wydawał się  biały, jasnoróżowy, czerwonawy, pomarańczowy, fioletowy,  zielony, szary lub czarny. Byli wysłannikami  dziwnej, dalekiej  krainy.  Gdzie  wszyscy byli kamienni. 

jaspis

jaspis

Adamanten był jednym z królów, a pozostali trzej wysłannicy, pochodzili  z potężnych spokrewnionych z nim rodów. Wydobywali  różne kamienie… ale najcenniejsze i  niezwykłe, były te kolorowe. Żywili się nimi, a wszystkie przedmioty w ich pałacach były z kamieni. Lecz najważniejsze były te nazywane  „szlachetnymi  kamieniami”. Za nimi przemierzali świat. Znakowali góry w ich poszukiwaniu . To one dawały im życie, leczyły ludzi  pracujących dla kamiennego królestwa.  Chroniły od uroków  i złych duchów,  których świat był pełen. Kamienni królowie nauczyli ludzi poszukiwać i wydobywać kamienie, czytać znaki na skałach,   rozkopywać całe góry, drążyć sztolnie i wślizgiwać się w szczeliny ziemi, ryć podziemne korytarze, płynąć podziemnymi rzekami w ciemności i chłodzie, w jednym celu. Dotrzeć,  i wydobyć jak najwięcej różnych kolorowych kamieni.   

kamień księżycowy 

korund

Odgłos żelaznych młotków słychać było ze wszystkich stron.  Skalnicy, bo tak nazywano ludzi wydobywających te skarby, kruszyli skały  wynalazkiem jakim był proch.  A wszystko z zachłanności na kolorowe kamyczki, które dotychczas spokojnie drzemały we wnętrzach gór. Tam były bezpieczne w ciemności i cieple wnętrza Matki Ziemi, nie poranione i nie podrapane oskardami, nie osmalone łuczywowym światłem. Nie zabrane wbrew jej woli.  

kryształ górski

kwarc dymny

Coraz  więcej wędrowców  przemierzało świat , przyglądając się kamieniom, zostawiali dziwne, bolesne znaki na skałach. Znaki jak pismo, jak wiadomość dla przyszłych pokoleń.  Po latach ich tropem i po tych znakach wędrowali nowi osiedleńcy, nastawieni nie  na wypas owiec, uprawę roli, ani na bartnictwo w lasach. Nowi osadnicy, często docierając do kamiennych żył,  przypłacali życiem tę zachłanność. Wtedy ziemia przyjmowała i otulała ich szczątki,  a kamienie które tak pracowicie rozkruszali stały się śladem ich grobu.
Tak miało  być dziś w wiosce u stóp chlebowych gór. Ciemne niebo i burza nad chlebowymi górami zwiastowały zmiany. Nagła ulewa wygoniła ludzi i zwierzęta do swoich chat i zagród. Ciemność trwała  długo, a kiedy rozstąpiły się chmury i nad chlebowymi górami pokazało się słońce, ludzie zobaczyli widok który ich przeraził.

kwarc

marmur
Na placu pod świętym drzewem u stóp wielkiego głazu, zebrała się grupa obcych przybyszów. Zmoknięci i brudni, przysiedli wokół dwóch wozów zaprzężonych w woły. Klika dorosłych osób, trójka dzieci i  psy. To byli osadnicy, skalnicy z rodzinami. Milczeli. Byli pewni, że to tu jest kres ich wędrówki. Teraz tu będą żyć.
Był wiosce chłopiec, którego nazywali „kulawy”, a to z tego powodu, że biegając po skałach, złamał nogę, trochę utykał  i już nie mógł dorównać rówieśnikom w ich sprawności.  Podszedł więc „kulawy” do osadników, ale tak na bezpieczną odległość, żeby w razie potrzeby uciec jak najdalej. Przyglądał się i dziwił, że wyglądają tak jak on i ludzie ze wsi, a nie jak powiadali, ci co przechodzili za góry, że tam mieszkają ludzie z dwoma głowami, olbrzymy, smoki, ogniste ptaki.
Wszyscy milczeli. Zaczęło się zmierzchać. Ludzie z chat wystawili na noc czaty i przybysze także.  W nocy nikt nie spał.  Nad ranem wozy z przybyszami ruszyły w drogę, ale  nie ujechały  daleko.  Tak na odśpiewanie trzech kołysanek.  Trochę z boku wioski, ale wciąż przy chlebowych górach, przy rzece. Tam zatrzymali się i zaczęli nowe życie. Przez kilka dni jedni budowali szałasy, inni chodzili  na chlebowe  szczyty.  Słychać było echo żelaznych młotków i odgłosy przestraszonych ptaków. 

morion

nefryt
Wioska zaczęła żyć własnym życiem, przybysze nie byli groźni.  Tylko „kulawy” znikał na całe dni i nie wiadomo gdzie się podziewał. Raz ktoś widział jak z dziećmi osadników łowił w rzece ryby. Rozmawiali na migi, i w jakimś dziwnym języku. Codzienne słowa i przedmioty dostały dwie nazwy, wioskową i obcą . Dzieci dogadały się najszybciej. „Kulawy” przyprowadzał nad rzekę chętnych z wioski, żeby pokazać obcym jak bawić się na łagodnych stokach chlebowych wzgórz, jak zjeżdżać na workach z sianem, jak zrobić tamę na rzece, żeby była głębsza, jak wyplatać kosze i łapać w nie ryby.  Obce dzieci i ich młode matki pokazały jak ze zbieranych dzikich zbóż i wykopanych bulw, przyrządzić można słodkie placki, które smakowały inaczej niż codzienna kasza i podpłomyki z prosa.   

oliwin

opal
Tak pomału wszyscy przyzwyczaili się do echa młotków na skałach, do śmiechów dzieci, które zbiegając ze szczytu,  jak toczące się kamienie  z opiekuńczej góry, były  jak lawina „nowego życia”, której nie dało się już zatrzymać. Dorośli też zaczęli podchodzić do zagrody dwóch kamiennych domów  przyglądać się ciekawie osadnikom i pomagać im. Życie zdawało się nie zmieniać. Tylko czasem będąc na  chlebowych górach, można było zauważyć coś niepokojącego. Znaki. Wyryte dziwne znaki na kamieniach. Czasem były to krzyże, czasem kreski, innym razem kółka,  lub symbole jakby słońce, czy sierp księżyca. Pytane o to dzieci nie mówiły nic.    
Pewnego jesiennego dnia przed świtem całą okolicą wstrząsnął huk  jakby kilku  piorunów naraz. Ziemia zadrżała. Wszystko wstrzymało oddech  i nastała cisza.

serpentynit

szmaragd
Kiedy rozjaśniło się na tyle że można było spojrzeć w stronę gór… oczom ujawnił się straszny widok. Od strony wioski, w gładkim zboczu, lekko spękanym, nazywanym  jaskółczą ścianą pokazała się olbrzymia czeluść. Ciemna jak grób. Tam gdzie dawniej była mała szczelinka, skąd sączyła się woda, kwitły podbiały i  mieszkały jaszczurki, teraz otworzyła się droga do wnętrza góry. Od tego czasu zaczęło się rozkopywanie, rozdrapywanie łagodnych zboczy. Mieszkańcy wioski oglądali kolorowe kamienie wydarte ich skałom.  Ich blask w słońcu, gdy leżały w usypanych stertach  czekając na przyjazd kupców, a może właścicieli tej ziemi, był piękny i zarazem niepokojący.  Od tego dnia, wybuchy i wstrząsy powtarzały się często. Odgłosy żelaznych młotków i nawoływania skalników słychać  było codziennie. Jedne były wyraźne, takie pracujących na skałach, a inne głuche, spod ziemi. Te  dochodziły z jaskiń i sztolni u wylotu których czuć było zapach płonącego łuczywa.  Przez lata rozrosła się osada skalników, pochłonęła małą wioskę u stóp chlebowej góry. Jej mieszkańcy pomarli, jedne dzieci stały  się skalnikami, lub żonami skalników, inni wyjechali. Przybyli inni osadnicy. Tylko góry chlebowe wyglądają już zupełnie inaczej. Ich szczyty i zbocza są pełne szczelin i rumowisk kamiennych.  Z czasem ludzie nauczyli się wydobywać na wielką skalę kamienie nie tylko szlachetne. Góry chlebowe, dostały swoją nazwę, a na przełęczach powstały wioski  skalników i drwali.

topaz

turkus
Nasz świat jest kamienny. Mamy drogi i domy kamienne. A minerały które w większości mają postać kamieni, towarzyszą nam na co dzień. Są w lekach, pożywieniu, zaspokajają naszą próżności jako wyroby jubilerskie. Dla jednych mają  magiczną moc talizmanów i amuletów, a innym  sprawiają radość z samego poszukiwania.  Czy tak było na naszym Dolnym Śląsku?  Może tak a może nie. Faktem jest natomiast, że na Dolnym Śląsku, a szczególnie w Sudetach mamy wiele kamieni określonych   szlachetnymi  i umownie nazwanych półszlachetnymi. Już prawdopodobnie od starożytności na naszych terenach  wydobywano niektóre kamienie.

turmalin

 Obecnie potwierdzonych i eksploatowanych w kamieniołomach, lub sztolniach  jest wiele złóż minerałów. Natomiast pojedyncze okazy  występują  w innej, rozproszonej  formie:  agaty, beryle, chryzoprazy, fluoryty, granaty, kamienie księżycowe, korund, kwarce (m.in. ametyst, kryształy górskie, kwarc dymny), jaspisy, marmury,  moriony,  nefryty,  oliwiny,  opale, serpentynity ozdobne, szmaragdy, topazy,  turkusy, turmaliny i wiele innych, a także złoto, srebro i wiele cennych rud. 


znak waloński
Największe skupiska występują w Górach Izerskich, Karkonoszach, Górach Wałbrzyskich,  Kaczawskich, Bystrzyckich, Bardzkich, Masywie Śnieżnika, Górach Złotych  i ich pogórzach. 

Kopiąc kamień leżący na ścieżce, przyjrzyjmy się,  czy czasem nie jest to kamienny skarb.

Zdjęcia minerałów :
http://moj-dolnyslask.blogspot.com/2015/05/mineray-dolnego-slaska-cz-i-przedgorze., 


środa, 2 stycznia 2019

Wyszukany skarb

Było to przed wieloma laty, i  nawet najstarsi mieszkańcy Gór Sowich, Eulengebirge, Soví hory tego nie pamiętają. Nie wiadomo nawet w jakim języku ludzie wtedy tu mówili, bo ziemie te często zmieniały właścicieli i nazwy. Tylko mieszkańcy wiosek wiedli zwyczajne życie wyznaczane biciem dzwonów,porami roku, uprawą roli, wypasaniem bydła, zbieraniem grzybów i wędrowaniem po górskich łąkach.


Widok w stronę Wielkiej Sowy 
Pewnego dnia górską kamienistą drogą w stronę lasu i ostatniej chaty w niewielkiej osadzie, szła powoli kobieta. Choć niosła naręcze traw, ziół i gałęzi, szła wyprostowana z podniesioną głową,  przeskakiwała nawet czasem co większe kamienie, jakby to co niosła nie było dla niej żadnym ciężarem. Przed nią, a czasem obok biegł, na swoich krótkich łapkach mały piesek. Czasem na drodze spotykała kogoś z sąsiednich wsi, czasem z sąsiednich dworów. Znali się tu wszyscy, pozdrawiali i  każdy szedł lub jechał w swoją stronę.


Tego dnia idącą kobietę z psem mijała kareta zaprzęgnięta w cztery konie, piękna, biała ze złoconymi łańcuchami. Konie ubrane w odświętne uprzęże. Stangret także w stroju paradnym. Kobieta zatrzymała się i patrzyła na zbliżający się powóz. Chyba nigdy nie widziała go  po tej stronie gór. Tu takie powozy nie przyjeżdżają. Po drugiej stronie są bogate dwory, możni ludzie. Pewnie ktoś zabłądził i nie skręcił w drogę w którą powinien.
Kareta podskakiwała na kamieniach, konie rżały i widać było że nie czują się pewnie na tej drodze. Spod końskich podków i żelaznych obręczy kół od czasu do czasu strzelały iskry. Mały czarny pies z  zaciekawieniem oglądał to zjawisko, nie wiedząc czy stać w miejscu, uciekać, czy atakować konie ciągnące dziwny wóz.
Nagle pierwszy koń potknął się i wystraszył  pozostałe, stangreta i psa. Kareta zachwiała się na kamieniach i z hukiem wielkie koło potoczyło się do rowu. Oś karety szorowała po kamieniach, rozsypując złote iskry i wzbijając chmurę piachu.


W dole Glinno
- Prrrrr - krzyknął stangret powstrzymując konie – Kobieto! Przez Ciebie i psa o mało co nasz Pan nie wpadł do rowu. Nie wiesz że schodzi się z drogi, kiedy ktoś jedzie – wykrzykiwał czerwony ze  złości-  zaraz dostaniesz batem to zapamiętasz.
- Przecież szłam łąką, a pies stał daleko od drogi – odpowiedziała hardo kobieta, odkładając naręcze ziół - tam w lesie droga opada stromo w dół, byłoby niebezpiecznie. Tam nie tylko koło ale  i kareta z Panem byłaby w rowie.
- Zamilcz głupia babo, nie  będziesz mnie uczyć – warknął stangret.
W tym momencie z przekrzywionej karety wyjrzał mężczyzna dworsko  ubrany, ale z miną jeszcze surowszą niż woźnica.
- Co narobiłaś? Ty ze snopkiem śmieci i Twój kundel wystraszyliście konie i oś pękła. Zapłacisz mi za to! Ale czym Ty możesz zapłacić? Ty nawet w życiu dukata nie widziałaś!- wyrzucił z siebie jednym tchem właściciel karety- Biegnij zaraz do wsi i niech tu przyjedzie kowal, zabierze koło i oś do naprawy – krzyczał  – ja pojadę dalej konno – powiedział już bardziej do siebie – Ale zapłacisz mi za to!  Jak Cię zwą?
- Klementyna – odpowiedziała.
- Klementyna i jak dalej? – pytał woźnica.
- Klementyna i koniec. Tylko ja w całej okolicy mam tak na imię-  odpowiedziała już mniej hardo.
- Znasz dwór w Heinrichau? Jutro bądź tam w południe. Pomyśl jak zapłacisz mi za szkodę – powiedział surowo ubrany po dworsku Pan, wsiadając na osiodłanego już konia.
Kobieta zostawiła swój snopek ziół i ze spuszczoną głową zawróciła w stronę wsi.
 

                                               Karczma Bełty w Glinnie (https://polska-org.pl)

Słonce już przedzierało się przez zasłony w gościnnym pokoju dworu. Pan jeszcze nie wstawał. Przypominał sobie sen który jeszcze nie tak dawno wypełniał jego odpoczynek. Dziwny był to sen! Śniła mu się wieśniaczka, przez którą miał problemy na drodze. Przyszła zapłacić mu za szkodę. Stała na środku podwórza przy usypanej górze  złotych monet.  
- To moja zapłata za uszkodzoną karetę – rzekła.
Podszedł i wziął w dłoń mieniący się w słońcu złoty krążek.
Lecz ten najpierw zamienił się w złoty piasek, potem pył, a potem wiatr rozwiał go nad butami zdziwionego Pana. Wziął do ręki następny… i następny… i następny.

Kościół w Glinnie
- Co to jest, co mi przyniosłaś?- krzyknął trochę w złości, a bardziej w zdziwieniu…
- Przyniosłam Ci zapłatę - odpowiedziała – a co z nią zrobisz, to już Twoja  sprawa – Wszyscy widzą górę złota, którą Ci przyniosłam. Wypłaciłam się.
Dziwny sen, pomyślał i już  ubrany poszedł na śniadanie. Przez otwarte drzwi  na ganku spostrzegł wieśniaczkę z kundlem, która miała zapłacić za uszkodzoną karetę. Stała na środku podwórza w pełnym słońcu, w długiej do ziemi spódnicy, w zwyczajnym chłopskim kapeluszu na głowie, nie w chustce… w kapeluszu. Nie widział góry złotych monet. Odetchnął. A ponieważ miał  dobry humor, z ciekawością pomyślał jak ta dziwna, harda wieśniaczka zamierza zapłacić za jego szkodę, ta … jak jej tam? Klementyna. Niech czeka - pomyślał i poszedł na śniadanie – spojrzał jeszcze na wzgórze ponad dworem – piękne lato - pomyślał.  



Było już dobrze po południu. Wino obiadowe poprawiło Panu humor, więc przywołał do schodów ganku czekającą kilka godzin wieśniaczkę. Nie chciał przedłużać rozmowy, bo czekał na zapowiedzianą partyjkę kart i cygara.
-Wiesz co kobieto? Daruję Ci zapłatę, ale pod warunkiem, że mnie czymś zaskoczysz. Pomyśl! Jutro przyjdź tu w południe i chcę być czymś zadziwiony. Pamiętaj jednak, byłem prawie wszędzie i widziałem prawie wszystko. Trudno mnie zaskoczyć.
- Dobrze – odpowiedziała i zawróciła  w stronę lasu.


Następny dzień był jeszcze piękniejszy. Było już prawie południe, ale wieśniaczka z psem nie pojawiła się. Właściciel naprawionej już karety wyszedł na ganek, szykując się do odjazdu, złościł się na siebie, że zaufał dziwnej kobiecie, a ona sobie z niego zakpiła. Dzwon na wieży kościelnej oznajmił południe dzwoniąc na „Anioł Pański”, a od łąk wiatr przywiał słodki zapach ziół i miodu. Usłyszał szczekanie psa. Wieśniaczka wchodziła bramą od pól. Pies który widział Pana już po raz trzeci, wyraźnie ucieszył się, na jego widok, traktując jak przyjaciela.

- Wybacz Panie że musiałeś na mnie chwilę poczekać – ale w nocy nie spałam, chodziłam po górach żeby wybrać najbardziej godną Ciebie zapłatę za szkodę – nie dała dojść do słowa.
- I co wybrałaś? Nie mam wiele czasu – zaraz jadę, a przede mną daleka droga.
- Choć ze mną na to wzgórze. To blisko – powiedziała tajemniczo.



Pan, pokręcił głową i machnąwszy ręką zaczął wspinać się polną drogą na pobliskie wzgórze. Miał jeszcze w zapasie godzinę, droga nie będzie trudna, bo pogoda piękna, a jego ciekawość zapłaty rosła z każdą chwilą i każdym krokiem w kierunku szczytu. Kobieta cicho szła za nim, tylko pies raz podbiegał do Pana i wracał do niej, to wypłoszył z trawy przepiórkę, albo gonił motyle.   

Kiedy zbliżyli się do szczytu wzgórza. Kobieta odezwała się pierwszy raz od wyjścia z podwórza.
-To tutaj -  rzekła.

Zatrzymał się zdumiony, bo niczego tam nie było. Jakaś stara jarzębina, łąki i droga która biegła dalej w dół. Nie wiedział czego ma się spodziewać i na co patrzeć.  Był trochę zmęczony, bo choć to nie daleko, to jednak odwykł od chodzenia piechotą. Kiedyś było inaczej…
Kobieta stała obok, nie czując zmęczenia. Zdążyła jeszcze po drodze nazbierać naręcze pachnących ziół.


- Panie rozejrzyj się – powiedziała i przysłoniła oczy dłonią -  Tu w stronę słońca jest największa i najbliższa nasza góra, Hohe Eule na nią mówimy.  W dole dwór, kościół, a dalej następne pasmo wzgórz, a za nim w dworach mieszkają ludzie do których przyjeżdżasz, możesz jechać tą drogą jak wstążeczka. Będziesz miał bliżej. Tam kareta będzie bezpieczna. A teraz spójrz w drugą stronę! Widzisz miasta i wioski, pewnie je znasz, ale tu nigdy nie trafiłbyś  i stąd nigdy  ich nie zobaczył. Za tą wielką górą jest Breslau, poniżej równiny urodzajne i rzeki pełne ryb, lasy pełne zwierza i miodu, a łąki pachnące leczniczymi ziołami. Tam w prawo gdzie prawie oczy nie widzą są wielkie góry, takie ze śniegiem na szczytach nawet w ciepłe lato. Tam już jest koniec naszego świata. Kiedy będziesz tu nocą, to wielkie gwiazdy będą dotykać prawie Twojego kapelusza. Wiosną łąki będą jak szmaragdy, jak te zielone kamienie przywożone z zamorskich krajów. Latem wszystko będzie złote, jak najprawdziwszy kruszec i pachnące jak dziś miodem i koniczyną. Jesienią ten obraz będzie pełen brzęczącej miedzi, ciepły od rozgrzanych słońcem buczynowych liści, które tu przywieje wiatr.  A zimą pełen rozsypanych diamentów, błękitny od ich chłodnego blasku – powiedziała jednym tchem i zamilkła.






Widok w stronę Ślęży
Musiał przyznać, było tu pięknie. Po chwili zamknął oczy wyobrażając sobie pory roku i widoki o których mówiła kobieta.
- Wypłaciłaś się. A co tam jest? – zapytał otwierając oczy…
Rozejrzał się wokół, ale nie było już kobiety z psem, tylko pachniała wiązka ziół pozostawiona na drodze.
- No tak!  Taka zapłata mi wystarczy - pomyślał. Będę tu wracał. Chcę oglądać  ten widok o każdej porze roku.
Po chwili wracał już sam ze wzgórza. Zapytał we wsi o kobietę, zielarkę  nazywaną Klementyną, ale nikt jej nie znał. Nikt nie widział tu dziwnej kobiety z naręczem ziół i psem.


Można przypuszczać, że była to siedziba zarządcy miejscowych dóbr wiejskich lub dwór sołtysi. Powstał najpóźniej za czasów własności wsi przez Zigmunda Czettritza (1694-1728), gdy Glinno objęto Urbarzem piwnym, ponieważ posiada typową piwniczkę piwowarską.

Kiedy tylko przyjeżdżał w tę okolicę, wychodził na wzgórze, rozglądał się. Nigdy więcej już nie spotkał tajemniczej kobiety, która pokazała mu to miejsce, tylko zioła mocno pachniały na szczycie wzgórza. Było tak  o każdej porze roku, nawet zimą.


Na tym wzgórzu  był skarb, który otrzymał jako zapłatę. Mógł go oglądać do woli, ale tylko w tym miejscu. Od tego czasu piękne górskie widoki ludzie nazywają „Złotym widokiem”, bo nikt nie może go zabrać ze sobą, tak jak właściciel karety, nie może zabrać usypanej  góry złota na podwórzu. Tej ze swojego snu.


Legendą opisuję żółty szlak od Karczmy Bełty w Glinnie, prowadzący w stronę Kroackiej Studzienki, ale na krótki spacer warto wejść tylko na wzgórze. O każdej porze roku  jest tam inaczej.